29.02.2016

Egzaminy są do kitu

Sesja egzaminacyjna za nami, więc można sobie, bez zbędnego nadstawiania karku, ponarzekać na akademicki (i edukacyjny tak w ogóle) system. Bo ja, poza wkurwianiem się na moje studia podyplomowe (które miały być spełnieniem marzeń, a okazały się bardziej udręką niż pomocą na drodze do celu), bardzo nie lubię egzaminów.
Nigdy ich nie lubiłam, bo nigdy nie byłam w nich szczególnie dobra. Ale dobitnie zdałam sobie z ich beznadziejności sprawę, gdy po tygodniu spędzonym w Alpach, wróciłam do Krakowa prosto na egzamin. Egzamin po bardzo długiej przerwie.
Zasiadłam przy stoliku, podpisałam kartkę w odpowiednim miejscu i zakasałam rękawy do roboty. Przez pierwsze parędziesiąt sekund miałam bardzo pozytywne podejście. Po minucie mój entuzjazm opadł, bo w pierwszym zadaniu odpowiedzi byłam pewna tylko dwóch. A najgorsze, co może ci się przydarzyć na egzaminie to niepewność. Ewentualnie ta fałszywa, podstępna pewność, która zawsze prowadzi na manowce.


Mam 24 lata (choć bliżej mi już do ćwierćwiecza) i egzaminy bynajmniej nie są czymś, co mnie przeraża. Przebrnęłam przez co należało: zdałam test kompetencji, gimnazjalny i maturę, odbębniłam prawie dziesięć sesji egzaminacyjnych i dużo rzeczy sobie w tak zwanym międzyczasie w głowie poukładałam (również w kwestii edukacji). Owszem, może przerażają mnie teraz rozmowy kwalifikacyjne (które w gruncie rzeczy są po prostu nową formą egzaminowania) i ta niejasna, zewnętrzna presja do „zrobienia kariery”, ale mowy już nie ma, żeby jakiś bzdurny egzamin na studiach podyplomowych wyprowadzał mnie z równowagi i psuł mi humor na cały tydzień. Bądźmy poważni. Ale uściślijmy też, że przerażenie to nie to samo, co stres.
Co prawda ten odczuwany przeze mnie dziś, też z czasem (i doświadczeniem) ewoluował, ale wciąż podobnie niekorzystnie wpływa na mój organizm: bezpowrotnie niszcząc komórki nerwowe, których, przy moim wybuchowym temperamencie i chorobliwej nadwrażliwości, i tak nie mam już chyba zbyt wiele.
No bo nie wiem jak wy, ale o ile w życiu jako-takich złych decyzji nie podjęłam zbyt wielu, tak na egzaminach, złe decyzje podejmuję / podejmowałam (bo mam nadzieję, że jestem na finiszu) nagminnie. I to rzadko dlatego, że czegoś nie wiem czy nie umiem (egzaminy na które poszłam kompletnie nieprzygotowana – bo były takie – wspominam dobrze: wiadome było, że nie zdam, więc nie było czym się stresować). Zaznaczam złe odpowiedzi, bo… no właśnie nie wiem. Przykra prawda jest bowiem taka, że poprawna odpowiedź ZAWSZE przemknie mi przez myśl, ale koniec końców i tak zdecyduję się zaznaczyć inną, bo… ciul wie. Zaćma jakaś? Blond moment? Niejasne polecenie? Niejasne notatki? Wadliwa pamięć? Kretyńskie sieci skojarzeń w mojej głowie? Wrodzona tendencja do komplikowania nieskomplikowanego? I potem siedzę nad tą kartką, i się głowię, i pocę, i dobieram sobie do głowy, po raz enty szukając haczyka w najprostszym zadaniu. No bo przecież nie może być takie łatwe! I to mnie zawsze gubi. Zawsze. Mnie i moje biedne komórki nerwowe.
Niby wiele się o egzaminach nauczyłam i nadmiernie je przeżywać z powodzeniem przestałam już dawno temu, a jednak wciąż, za każdym razem jak przyjdzie mi zasiąść nad kartką egzaminacyjną, ten łagodniejszy, przepełniony niepewnością rodzaj stres atakuje moje bezbronne, i tak już mocno zszargane, nerwy.
właśnie dlatego uważam, że egzamin to bardzo nieadekwatna forma sprawdzania czyjejś wiedzy. Przecież na nim źle pójść może absolutnie wszystko i to wcale nie z racji twojej (nie)wiedzy: możesz się obudzić tego poranka z gorączką, mieć wyjątkowo bolesny okres, wstać lewą nogą, zostać nieziemsko wkurwionym, dowiedzieć się przykrej rzeczy, która wyprowadzi cię z równowagi… każdy czynnik zewnętrzny może wpłynąć na tego egzaminu wynik!
Nie twierdzę, że taka forma sprawdzania wiedzy nie jest potrzebna, ani tym bardziej, że powinno się ją wycofać – proszę bardzo, sprawdzajmy jak dany człowiek działa pod presją, ale, kurna, nie uzależniajmy od tego jego przyszłości czy zaliczenia przedmiotu / roku. Bo są tacy, co na egzaminach czują się jak ryby w wodzie i tacy, których paraliżuje sama o nich myśl. Więc jeśli to nasze (tj. edukacji) ocenianie / sprawdzanie postępów ma być stosunkowo wymiernie, to chociażzrównoważmy ten egzaminacyjnych chaos jakimiś innymi zadaniami: projektami, esejami czy pracami okresowymi. Dajmy się jakoś wykazać tym, co na egzaminach notorycznie dają plamy, i to bynajmniej nie z powodu swojej niewiedzy.
Że to za dużo by było roboty dla biednego studenta? Kurwa, jak idziesz na studia się obijać i zakuwać okazyjnie tylko do sesji, to w ogóle nie kumasz idei zdobywania wiedzy.
I tyle w temacie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz