21.12.2015

Polska język, głupia język?

Jakby mojej językowej schizofrenii było mi do tej pory za mało, wymyśliłam sobie, że pójdę na studia podyplomowe z edytorstwa, na wydział polonistyczny (bo byli tacy co podejrzewali mnie o edytorstwo po angielsku – ah, I wish!). Zamysł zacny, bo w końcu piszę po polsku niemało, marzy mi się praca w redakcji / wydawnictwie, a wiedzę z zakresu naszego pięknego języka mam wyłącznie „na wyczucie”. Przy czym szybko okazało się, że to wyczucie jest o tyłek rozbić – lepiej sprawuje się w języku angielskim (bo English is easy, English is cool!).
Z całym szacunkiem dla wszystkich polskich filologów: polska język to głupia język.
O mamciu, jak bardzo głupia!


Miałam niedawno okazję sprawdzić się jako pseudo-nauczycielka języka polskiego. I stchórzyłam. Bo to jednak co innego tłumaczyć koledze z Londynu na nocce jak dużo mamy dziwacznych końcówek, a co innego usiąść z obcokrajowcem do poważnej nauki. No bo niby jak mam komuś wytłumaczyć zasady odmian przez przypadki, skoro sama ich nie ogarniam?
Owszem, z wykształcenia (jeszcze niepełnego, ale już prawie) jestem filologiem, ale angielskim, nie polskim. Warto zresztą zaznaczyć, że filolog filologowi nierówny, bo specjalności do wyboru są zawsze (i wszędzie) różne. Dla przykładu, ja specjalizuję się (choć to dość górnolotne stwierdzenie) w literaturze (brytyjskiej współczesnej) i o metodologii nauczania czy językoznawstwie nie wiem nic, bo podstawowe wiadomości z tych zakresów nabyte na licencjacie już dawno zdołały mi z głowy ulecieć.
Nie każdy filolog zna się na języku. Choć akurat każdy filolog powinien studiowany język bezgranicznie kochać. Bo jak nie kocha, to po co idzie na takie studia? Ja angielski kocham miłością bezwzględną: już nieważne czy używa go rodowity Amerykanin, Anglik, Szkot, Australijczyk, Kanadyjczyk czy Irlandczyk, zawsze jaram się nim jak przysłowiowa pochodnia. I jarałam się tak odkąd sięgam pamięcią. Studia wybrałam świadomie i gdybym dziś miała wybierać znowu, zrobiłabym dokładnie tak samo.
No i z edytorstwem sprawa ma się podobnie: tego chciałam. Owszem, męczę się teraz i to dość konkretnie, bo te wielkie litery, pozbawione wspólnego mianownika odmiany, problematyczne łączenia, przecinki i dzielenia (tak różne od tych angielskich!) doprowadzają mnie do szału, o odmienności zapisów bibliograficznych i wołających o pomstę do nieba tekstach naukowych już nawet nie wspominając. Szczerze powiedziawszy, dopóki nie zaczęłam się pastwić nad polskim od strony stricte językowej, nie zdawałam sobie sprawy jak zaawansowana jest moja wiedza o języku angielskim, czy może raczej: jak bardzo do języka angielskiego zdołałam się (szczególnie na piśmie) przyzwyczaić. Tak jak polski dla przeciętnego Polaka jest wystarczająco skomplikowany, tak dla mnie (po pięciu latach z angielskim na tapecie) wydaje się wręcz niemożliwy do ogarnięcia. Stąd też od października, średnio co dwa tygodnie, coraz bardziej się na swój rodowity język wkurwiam. Ale wiecie co? Nieważne jak źle to teraz wygląda, ja wiem, że ta męka mi się opłaci. Bo choć do zostania gramatycznym nazistą było mi, jest i pewnie zawsze już będzie daleko, to jednak chcę mieć w rękach konkretne, sprawdzone i powszechnie akceptowane narzędzie.
Jasne, prywatnie mogę być przeciwniczką sztywnych reguł i zagorzałą fanką językowej (i nie tylko) alternatywy, ale wiadomo przecież, że dopóki dobrze nie zaznajomię się z narzędziem, któremu – notabene – chcę podporządkować swoje życie (jeśli już nie całe, to przynajmniej sporą jego część), to wszystkie moje językowe odstępstwa będą zwykłymi, irytującymi błędami. To tak jak split infinitives i dangling prepositions w angielskim: nie mogłabym się w nich bezkarnie kochać, gdybym nie wiedziała czym są i czemu służą.
Dlatego właśnie zaciskam zęby i dzielnie brnę w to dalej. Bo może polska język to głupia język, ale na pewno mi niezbędny. Jako główne narzędzie, za pomocą którego chcę (i, kurwa, będę!) tworzyć.

1 komentarz:

  1. Hmmm...
    A więc (polonista zawsze zaczyna zdanie od "a więc") sądzę, że masz 100% rację, popieram i całkowicie rozumiem twój sposób myślenia. Chociaż filologiem angielskim nie jestem, ale z pewnym i w miarę stałym, może mniejszym niż twój, kontaktem z językiem angielskim, i nie mówię tego jako dyplomowany (kuźwa mam się czym chwalić) filolog polski, uważam, że to swój język ojczysty trzeba znać. (zdanie wielokrotnie złożone) Bo to jednak jest prawda (chociaż napisana bardzo niepoprawnie w jakimś czasopiśmie studenckim) że Polacy nie umią mówić po Polsku. Tak, my możemy uczyć innych ludzi podstaw, słów i zarysu języka polskiego, ale nasz język to coś znacznie więcej. Przypadki, odmiany, rodzaje i Bóg wie co jeszcze (na samą myśl mam ciarki na plecach) to zmora nie tylko dla obcokrajowców. I chociaż językowym nazistą powinnam być, bo w końcu studiowałam to przez 5 lat, uważam, że swoboda językowa jest bardzo ważna. Ale swoboda z odrobiną rozsądku. Jeżeli nie będziemy dbać o nasz język ojczysty, chociaż nie wiem jak nienawidziliśmy polskiego w szkole, to z czym my do ludzi wyjdziemy.
    Chyba się zagmatwałam.
    Podsumowując: przeraża mnie to, że zapominamy, że mamy polskie odpowiedniki wielu słów, przeraża mnie, że zmienili nazwę Kinder Czekolady na Kinder Chocolatte, przeraża mnie to, że częściej brakuje mi słów po polsku niż po angielsku. Przeraża mnie wziąść i włanczać. Ale przeraża mnie też, że zamiast zwracać uwagę delikatnie na błędy wyśmiewa się je.
    Poza tym cieszę się z tego twojego edytorstwa. Masz pracę w moim wydawnictwie- będziesz tłumaczem. Edytorem jak chcesz to też. Mam sporo polonistów, piarowców. Myślę, że stworzymy rynkowego giganta!

    I pamiętaj - język polski to super moc! Obcokrajowcy jej nie posiadają!

    OdpowiedzUsuń