7.12.2015

Zajebisty czy przejebany?

Rodzina, w szczerej trosce o mój przyszły żywot, przez długie lata gorliwie (acz z marnym skutkiem) próbowała stępić we mnie wrodzoną impulsywność, gwałtowność i rosnącą z dnia na dzień zadziorność. Ileż to ja razy słyszałam, że muszę mówić ciszej, być delikatniejsza, bardziej kobieca i mniej wulgarna? Nie zliczę. Ale swoje robiłam dalej. Bo tak.
Szczęśliwie, jak by się mogło zdawać, odkąd stopniowo zaczęłam oddalać się od rodzinnego gniazda i nieco uważniej dobierać sobie znajomych, ów biadolenie ewoluowało na sporadyczne (ale jednak!) pochwały mej domniemanej zajebistości. I wiecie, najpierw mnie to obrzydliwie wręcz cieszyło: o jacie, ktoś myśli, że jestem fajna, jak strasznie super!
Tylko że życie toczyło się dalej i jakoś wciąż nic się specjalnie w nim – od tej mojej rzekomej zajebistości – nie zmieniało. A przynajmniej nie tam, gdzie zmieniać się powinno.


I tak właśnie docieramy do meritum sprawy. Prosta odpowiedź na pytanie postawione w tytule brzmi: bez różnicy. Bo efekt jest ten sam.
Mogę sobie wierzyć w biadolenie, że kompana do życia to ja sobie nigdy nie znajdę, bo charakter mam z piekła rodem: jestem zbyt głośna, zbyt wulgarna, zbyt gwałtowna, zbyt szczera, zbyt impulsywna, zbyt arogancka. W ogóle wszystkiego mam trochę zbyt – a wygórowanych oczekiwań to już w szczególności. Albo mogę sobie wierzyć w czcze gadanie, że za mądra jestem dla tych wszystkich stąpających po tym świecie debili. Koniec końców zajebistość musi mieć swoją wygórowaną cenę, czyż nie?
Którejkolwiek z tych opcji by nie przyklasnąć, obie mają ten sam efekt: chujowy.
To, czy zajebistość rzeczywiście zawsze idzie w parze z trudnym charakterem stwierdzić jest mi trudno – jakby nie było, od podszewki zaznajomiłam się z tym zjawiskiem wyłącznie u siebie. Łatwo za to idzie zauważyć, że jedno i drugie, tak ogólnie rzecz biorąc, zawsze stanowi wyzwanie. Którego ludzie zazwyczaj się boją. A jeśli już się nie boją, to nie mają ochoty (tudzież sił) rąk sobie zbędną robotą brudzić. No bo po co, na co i dla kogo, jeśli można iść na łatwiznę i osiągnąć praktycznie to samo, a może nawet lepiej, bo ze świętym spokojem w pakiecie.
Paradoksalnie, ja tego świętego spokoju w pewnych sferach życia mam już bardzo, ale to bardzo po dziurki w nosie. Bo ja bardzo chcę żeby się działo. Chcę wyzwań. Tylko nie byle jakich. Ha, no i właśnie, tutaj wracamy do punktu wyjścia i zaczynamy zabawę od nowa.
Chcę być taka głęboka, że się w tej swojej głębi po prostu topię.
I nie piszcie mi tutaj, że mogę obniżyć te swoje wygórowane wymagania i zmienić przyzwyczajenia. Nie mogę, bo za każdym razem jak je obniżyć próbuję, robię to kosztem samej siebie, a ja nie z rodzaju tych, co sobie samych siebie odpuszczają. Zmiana przyzwyczajeń też w grę nie wchodzi, bo – w razie jakbyście sami jeszcze do tego nie doszli – żadne zachowania z nieba nie spadają, a odkąd znam genezę i rolę wszystkich swoich, rezygnowanie z nich byłoby zbędnym aktorstwem, które, jak śmiem twierdzić, w prawdziwym życiu prędzej czy później i tak kończy się tragicznie.
Puenta jest więc jedna: przejebane jest być „zajebistym”.
I szkoda tylko, że wcale nie jest zajebiście być przejebanym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz