30.11.2015

Baba babie do gardła

Od jakiegoś miesiąca, w każdej wolnej chwili, uszami i oczami pochłaniam kolejne odcinki Downton Abbey, wciąż niezmiernie zaskoczona tym, jak zajmujące mogą być dzieje snobistycznego angielskiego rodu i ich służących. Nie spodziewałam się tego po epokowym dramacie, a już niejeden odcinek oglądałam z wypiekami na twarzy.
Niby odległe to czasy i zupełnie inna kultura, a już w pierwszym sezonie, zachowania bohaterów XX wiecznej Anglii (a ściślej mówiąc dwóch bohaterek) naprowadziły mnie na trop uniwersalnych obserwacji: kobieta kobiece najczęściej jest (była i pewnie zawsze już będzie) wrogiem.


To jest mocne stwierdzenie, wiem. Niemniej jednak bardzo prawdziwe.
Oczywiście – i zaznaczmy to wyraźnie już na samym wstępie – są wyjątki: sama (szczęśliwe) mam kilka takich wokół siebie. Tyle tylko, że te wyjątki są bardziej wynikiem wspólnych doświadczeń i ciężkiej pracy z obu stron, aniżeli osławionej, kobiecej natury. Bo w kobiecej naturze (karmionej kulturowymi tradycjami) leży rywalizacja. I zaobserwować można to praktycznie wszędzie: w szkole, w pracy i na ulicy.  
Baby są, krótko mówiąc, straszne. Ba, spójrzmy prawdzie w oczy: my jesteśmy straszne, drogie panie. I to nie tylko w przedszkolu, gdy kłócimy się o karteczki do segregatora lub różowego konika Pony, czy w liceum, gdy najfajniejszy chłopak lubi koleżankę z ławki a nie ciebie. Pięć, piętnaście czy dwadzieścia pięć lat: jesteśmy sobie zawsze tak samo wrogie.    
Niby chwalimy się na prawo i lewo tą sławetną solidarnością jajników, ale prawda jest taka, że nikt nie rani jajnika bardziej niż drugi jajnik. Bo o ile chuj jakiś (wybaczcie, ale jeszcze naprawdę nie wymyślono trafniejszego określenia na ten rodzaj faceta) zrani cię otwarcie i jednoznacznie (albo perfidnie wykorzystując albo bezwzględnie ignorując), tak kobieta zrobi to zawsze subtelniej, wręcz niezauważalnie, a przez to właśnie o wiele, wiele dosadniej. Bądź co bądź, ten skądinąd spodziewany cios od „wroga” zawsze boli mniej niż ten niespodziewanie wymierzony z własnego obozu. A my we własny „obóz” mierzymy często i gęsto.
Panie są absolutnymi mistrzyniami we wbijaniu sobie cienkich, ledwo-dostrzegalnych szpileczek. Potrafią przeszmuglować je w niewinnym słowie, przelotnym spojrzeniu czy słodkim uśmiechu. I to najczęściej tak, że poza osobą na celowniku, nikt inny tej drobnej szpileczki nie jest w stanie zauważyć. A ona się wbija głęboko, i to zazwyczaj w miejsce trudno dostępne, z którego nie sposób ją wyciągnąć. I taka niewinna, mała szpileczka potem nas strasznie uwiera, nierzadko i przez całe życie.
A dlaczego nam to ranienie samych siebie tak wyśmienicie idzie? Bo panie – w przeciwieństwie do panów – doskonale wiedzą gdzie uderzyć żeby najbardziej i najtrwalej zabolało. Facet może nas zignorować, odrzucić, zawieść, zdradzić, ogólnie rzecz biorąc zranić, i choć to też jest bardzo bolesne, to dość łatwo idzie nam takie rany zagoić: wystarczy czas i trochę samozaparcia. Kobieta natomiast, ze swoją dogłębną i podświadomą (!) wiedzą na temat kobiecej natury i tych wszystkich głęboko w nas zakorzenionych kompleksów, może wbić tę cholerną szpilkę, której żaden czas i żadne samozaparcie nie zabliźni. Kumacie tę subtelną różnicę? Faceci ranią i zostawiają nam blizny (czasem sporych rozmiarów); kobiety za to wbijają szpilki, których wyciągnąć najczęściej w ogóle się nie da, więc nawet nie ma mowy o ranie, która dałaby się – lepiej lub gorzej – zagoić.
Tak jakby kobiety nie miały już wystarczająco pod górkę na tym świecie, to jeszcze same sobie ochoczo życie utrudniają.
No nic tylko nam tego pogratulować, drogie panie…

PS. Tak, słusznie wam się wydaje, poza wspomnianymi wyjątkami, cierpię ostatnimi czasy na ostry przypadek babo-wstrętu.
PS2. I podobnie jak typowej K, mnie też średnio idzie w koleżanki.

1 komentarz:

  1. A jak myślisz, skąd się to bierze? Bo jak tak sobie myślę, że z poczucia słabości. Wbicie komuś tej "szpilki" może dawać złudzenie, że jest się silniejszą (ale się nie jest).
    I do tego jeszcze dochodzi ten dziwny (jak dla mnie) mechanizm, który sprawia, że się identyfikujemy z innymi na podstawie płci. I porównujemy swoje wybory/doświadczenia. Ja w każdym razie tak mam, że jestem gotowa mocno (chociaż czasem tylko w myślach) pojechać innej kobiecie za to, że robi coś, czego ja nigdy w życiu nie chcę robić, np. marnuje sobie życie z jakimś idiotą albo zostaje nadopiekuńczą matką, która nie ma własnego życia. I tak na dobrą sprawę czemu miałabym taką krytykować? Jej wybór, niech sobie żyje, jak chce. Ale krytykuję i to bardzo mocno, bo chcąc nie chcąc się z nią identyfikuję i w takich sytuacjach wydaje mi się, że ja też mogłabym tak postąpić, "bo też jestem kobietą". Więc tak sobie bluzgam na kogoś - ze strachu i niejako w obronie własnej, mimo że tak naprawdę to, że jestem kobietą nie ma znaczenia, jeśli chodzi o moje wybory - wcale nie muszę postępować tak samo, jak jakaś randomowa kobieta tylko dlatego, że jesteśmy tej samej płci.
    Tyle mojego rantu. Jeszcze tylko powiem, że te wszystkie mechanizmy są głupie, a jeśli chcemy się czuć silniejsze, to są lepsze sposoby na to. Np. można zrobić coś dobrego. Albo napisać ciekawy post. :)
    A tak w ogóle to nie powinnam się wypowiadać. Nie znam się w końcu na kobietach, bo prawie nie mam koleżanek. ;D

    OdpowiedzUsuń