23.11.2015

Nie rób mi zdjęć!

Od przeszło siedmiu lat poważnie jaram się fotografią. Od przeszło sześciu jestem dumną właścicielką EOSa. Za ten czas zdążyłam sobie wyrobić nawyk uwieczniania: nie tylko ładnych widoczków, ciekawych zakamarków i drobnych szczegółów, ale również fajnych, życiowych chwil. Uwielbiam do swoich zdjęć wracać (i to nawet tych totalnie kompromitujących!): lubię przyglądać się zatrzymanym chwilom i przypominać sobie jak się wtedy czułam, o kim wtedy za dużo myślałam, jakie miałam marzenia i w co wierzyłam. Lubię uświadamiać sobie jak wiele się zmieniło i jak wiele fajnego udało mi się już przeżyć.
Łatwo z tego lekko patetycznego wstępu wywnioskować, że fotografowanie (wydarzeń i ludzi) jest dla mnie kwestią ważną. I właśnie dlatego, bardzo, ale to bardzo (!) nie lubię, gdy ktoś kręci na to moje fotograficzne zboczenie nosem. A takich jest sporo.


Oczywiście najczęstszą linią obrony potencjalnych ofiar mojego obiektywu jest wszystkim dobrze znany okrzyk „ale ja jestem strasznie niefotogeniczny/a!”. Śpiewka to już tak wyświechtana, że brzmi jak przywitanie. No i umówmy się: jest gówno warta.
To nie tak, że ja tego krzyczenia i panicznego zasłaniania się rękami nie jestem w stanie pojąć, bo rozumiem je akurat całkiem dobrze. Sama tak jeszcze czasem do kogoś krzyknę, a do niedawna zwykłam nawet krzyczeć bezustannie, bo przecież cudzy (albo mój w cudzych rękach) obiektyw skierowany na me lico to zło wcielone!
Ale jak to rozumiem, tak nie popieram. Ani trochę. Ba, pogardzam tym nawet!
Bowiem z biegiem czasu – bogatsza o fotograficzne doświadczenia i setki skadrowanych wspomnień – zrozumiałam, że ta obronna postawa to nic innego jak przejaw kompletnego braku zaufania. No i samolubstwa. Serio. 
Zacznijmy od tego, że ta osławiona „fotogeniczność” jest kwestią odpowiedniej chwili, a nie (jak się nam wszystkim wydaje) niesfornych genów. Owszem, na tę odpowiednią chwilę wpływa multum czynników: począwszy od pogody i światła, poprzez miejsce, ogólne samopoczucie i nastawienie, a skończywszy na… no właśnie, zaufaniu. Żeby zdjęcie było dobre (albo przynajmniej satysfakcjonujące), między fotografowanym a fotografującym musi zostać wytworzona pewna magiczna więź; więź, której bez zaufania nie ma (i być w ogóle nie może). Dobre zdjęcie ma opowiadać, dotykać i zawsze trochę obnażać: zarówno fotografowanego, jak i fotografującego. To coś więcej niż zwykłe naciśnięcie spustu migawki: wymaga zaangażowania i zaufania z obu stron. A jeśli ktoś nie chce ci tego zaoferować podczas robienia zdjęć, to jakie są szanse, że zrobi to kiedykolwiek indziej…?
Zresztą unikanie zdjęć za wszelką cenę jest też przejawem samolubstwa. No bo spójrzmy na problem realnie: to, że nie lubisz siebie na zdjęciach i niekomfortowo czujesz się przed obiektywem jest tylko twoim problemem i chyba trochę niefajnie jak ranisz nim innych. A nie ukrywajmy: kategorycznie odmawiając obecności na jakimkolwiek zdjęciu, pozbawiasz pamiątki swoich przyjaciół / znajomych, którzy najwyraźniej chcieli dane wspomnienie nie tylko z tobą dzielić, ale i zatrzymać na dłużej. Prawda: zdjęcie jest (potencjalnie przynajmniej) na zawsze, więc zgadzając się na nie, oddajesz siebie – co prawda tylko siebie z danej chwili, ale oddajesz, i to oddajesz na zawsze. Rozumiem, że to może przerażać. Ale jeśli kogoś nie stać taką formę oddawania siebie, to czy kiedykolwiek będzie ich stać na jakąkolwiek inną…?
Zresztą nie zgadzam się też z koronnym argumentem, że uwiecznianie danej chwili odbiera magię jej trwania (o ile tylko nie mówimy tutaj o nagrywaniu telefonem całego koncertu, bo to akurat uważam za grzech ciężki). Nie, jeśli to uwiecznianie sprawia ci frajdę, pomaga mądrze pamiętać, a dodatkowo jeszcze ukazuje twoją wrażliwość. Przecież sam akt uwieczniania może być częścią czy nawet formą (twórczego!) przeżywania danej chwili.
Może to jest dorabianie ideologii do własnej obsesji, ale zastanówcie się nad tym chwilę. W zdjęciach nie ma nic inherentnie złego! Ba, jestem pewna, że jak tylko dacie im szansę, to odkryjecie w nich jedną z najwartościowszych form pamiętania i wspominania.  
Tylko, no właśnie: dajcie szansę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz