3.08.2015

Don't wear bright colours

To zawsze zaczyna się niewinnie.
Mogę Ci zadać jedno pytanie? Mało subtelne.
No spoko, wal śmiało, wszak do najsubtelniejszych nie należę, nie należałam i należeć już pewnie nigdy nie będę. A w myślach śmiało dodaję sobie jeszcze, że nie ma takiej rzeczy, którą moglibyście mnie zagiąć. O ja nieświadoma!
Dlaczego nosisz takie worki? Powinnaś nosić bardziej dziewczęce ubrania.


Jak mogę (a nawet lubię) dyskutować z ludźmi na różne tematy, i zazwyczaj staram się być przy tym wyrozumiała, otwarta i “gąbczasta”, tak jest jeden temat, który powoduje, że opadam z sił i momentalnie zamykam się w sobie: temat ubioru.
A, w ramach życiowej ironii, w tym temacie usłyszałam (jak pewnie każda dziewczyna / kobieta) już bardzo różne komentarze. Najczęściej słyszę trzy zarzuty: po pierwsze, dlaczego nigdy nie chodzę w sukienkach; po drugie, dlaczego nie noszę większych dekoltów; a po trzecie, dlaczego nie zakładam szpilek. A potem staję przed drzwiami sali 3.103 i pytają mnie czy dzisiaj jest jakiś egzamin, który przegapili, że się tak odstrzeliłam. Bo spódnicę ubrałam. Albo, ewentualnie: czy ty przez noc urosłaś, czy to ja zmalałem? Bo ubrałam buty na obcasie.
Tak, ja wiem: sama tu na siebie pułapkę zastawiłam (ciągle to robię) i jak całe życie w spódnicach nie chodziłam, to teraz nie ma co przeżywać, że się ludzie dziwią jak mnie w takowej zobaczą (o sukience już nawet nie wspominając). Ale, czymkolwiek nie wywołany, to wciąż jest tylko kolejny powód, żeby takich ubrań nie nosić. Bo jest jedna rzecz, której naprawdę, strasznie, ale to strasznie nie cierpię: zwracać na siebie uwagę ubraniem.
Powody są ku temu dwa. Pierwszy bardziej ideologiczny (i rzekłabym, że jeszcze niedopracowany), który w mniejszym lub większym stopniu już przebijał się przez te setki (tak, setki!) blogowych tekstów, i do którego planuję wrócić przy innej okazji. Drugi natomiast jest ściśle związany z potrzebą komfortu, która, z założenia, ma być najistotniejszym elementem tego wywodu. I to potrzeba komfortu tak samo fizycznego, jak i psychicznego. Bo warto zaznaczyć, że jedna nierzadko ściśle (i nierozerwalnie!) łączy się z drugą.
Usłyszałam kiedyś, że jakby wszyscy uważali tak jak ja, to chodzilibyśmy w workach po ziemniakach. Otóż gówno prawda: gdyby wszyscy uważali tak jak ja, chodzilibyśmy nieskrępowani i szczęśliwi w tym, w czym po prostu dobrze się czujemy. Bo to właśnie staram się robić, tym samym egzekwując moje prawo wywalczone przez feministki.
Bo ja bardzo lubię długie, workowate t-shirty, męskie koszule w kratę (one zawsze, ZAWSZE są lepsze – estetycznie i tkaninowo – od tych damskich!), szersze spodnie i styrane trampki: po prostu dobrze się w nich czuję. Za to nie lubię sukienek, dekoltów i butów na obcasie: bo, zazwyczaj, źle się w nich czuję. A jak wam mój styl ubioru nie odpowiada: nie patrzcie. Spójrzcie sobie na dekolty, spódniczki i szpileczki dziewczyn wokół, wszędzie ich pełno. Albo mi w oczy. Wasz wybór. Tak samo jak mój, gdy idę do sklepu, czy otwieram rano szafę.
I, żeby było jasne: powody tych naszych wyborów mogą być naprawdę różne: błahe, problematyczne czy zdrowotne. Nikomu nic do tego.
I nie, to też nie jest tak, że inni nie mają żadnego wpływu na to co noszę. Przecież wszyscy lubimy się podobać i ja do wyjątków bynajmniej nie należę. Ale (i tu już niestety wracam na grunty ideologiczne) w życiu trzeba mieć jakieś priorytety i moim bynajmniej nie jest zwracanie na siebie uwagi tym nieco bardziej „kobiecym wyglądem” (pomijając już fakt, że sikam na te pieprzonegenderowe podziały). Wiecie: zawsze fajnie będzie usłyszeć, że ładnie wyglądam, gdy akurat mam na sobie koszulkę z większym dekoltem – gwarantuję, że sobie ją zapamiętam i umieszczę w kolekcji moich ulubionych (i tym samym zacznę nosić częściej). Albo usłyszeć, że ktoś najbardziej lubi mnie w sukienkach, gdy przyszłam w takiej na spotkanie. Ale niefajnie jest mieć wokół siebie ludzi, którzy dopierdalają się do tego, co akurat mam na sobie, sugerując, że powinnam zrobić remanent w swojej szafie.
Bo, mówiąc szczerze, to jest pierwszy stopień na drodze do tego, żebym zrobiła remanent w swoim życiu, wyrzucając z niego na zbity pysk wszystkich kręcących nosem na to co noszę.
Bo puenta jest tutaj jedna: świadomie czy nie, sposób w jaki się ubieramy coś wyraża. Czy tego chcemy czy nie. Bo ubrania, podobnie jak słowa i zachowania, nie spadają z nieba. Dlatego zanim rzucisz się do komentowania czy „naprawiania” czyjegoś stylu, zastanów się, co może wyrażać. I czy ten ktoś na pewno sobie twojej nieocenionej pomocy życzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz