17.08.2015

I won't settle for less

Na przeciętnie nudnych zajęciach, doodlując sobie w notatkach i planując w głowie wieczorne posiedzenie przed komputerem, nagle słyszę nad uchem koleżankę:
- Boże, jakie pierdoły, w pracy się przynajmniej uczę pierdoł, za które mi płacą.
Podśmiewam się delikatnie, równocześnie decydując się na offowy film pod kołdrą, z anansową zieloną herbatą w moim ulubionym kubku.
I nagle, nie wiedzieć czemu, przed oczami staje mi przebojowy filmik z serii “MKP przestrzega”, w którym balans bieli zmienia się ze sceny na scenę, bo, jak widać, montażysta, choć ewidentnie przodujący w wykorzystywaniu efektu zwolnionego tempa, na obróbce materiału trochę się jednak wyłożył.
Przerywam bazgrolenie i marszczę czoło. Mózgu, mój mózgu, co ty chcesz mi tym zakomunikować? Jaki związek mają pierdoły w pracy koleżanki z balansem bieli w filmiku o tramwajowym wypadku?



Myślałam nad tym intensywnie do ostatniej minuty zajęć – trudno byłoby o intensywniejszy wysiłek mentalny. I dopiero gdy przekroczyłam próg szkoły, nagle mnie olśniło: fuszerka. Te dwie, na pozór zupełnie niepodobne sprawy, łączy wszechobecna fuszerka.
A na fuszerkę to ja mam alergię. Bo fuszerka to siostra bierności. Ba, mało tego, fuszerka bierności ochoczo przyklaskuje. Z wzajemnością. Bo bierny na fuszerkę bez słowa przystaje. I tak się to wielkie koło beznadziejności z hukiem przez nasz 21 wiek toczy. Ludzie zadowalają się byle czym, niesłusznie przekonani, że tak być powinno. Że to normalne. Że więcej z siebie dawać nie warto. Bo tak w sumie, to przecież jest bardzo wygodnie: nie trzeba się specjalnie starać, a wszyscy (z wierzchu przynajmniej) szczęśliwi, nie?
Wątpię by była to wyłącznie ich wina, ale swoją osobistą niemożność zadowolenia się byle czym, z dziką przyjemnością zwalam na piosenkę Muse. Bo to działa dokładnie tak, jak (według mnie, bo te słowa – jak niemal wszystkie spod jego ręki – można rozumieć bardzo różnie) śpiewa Matt: jak już raz liźniesz to swoje MORE, to już się nie zadowolisz żadnym pieprzonym LESS. Żadnym. A ja to swoje MORE liznęłam i we mnie zgody na fuszerkę nie ma. Ba, jestem już prawie gotowa gonić za tym moim MORE na drugi koniec świata. I dalej w kosmos.
Ha. Prawie. A jak wiadomo, prawie robi różnicę.
Bo widzicie, mój aktualny życiowy problem polega na tym, że przyszło mi szukać tego MORE wśród milionów ludzi zadowalających się LESS. Ba, wśród tysięcy tych, którzy moje LESS mają za swoje MORE. I naprędce diagnozują mnie jako przypadek zdatny do psychiatrycznego leczenia. Bo Anka, ty masz za duże wymagania. Bo Anka, ty za dużo byś chciała. Bo Anka, ty się musisz czasem trochę bardziej dostosowywać. Bo Anka, ty musisz w końcu zejść na ziemię.
A samemu na drugi koniec świata zapieprzać, to wiecie, smutno trochę.
I tak właśnie, bombardowana zewsząd fuszerką, czasem uginam się pod jej ciężarem i wpadam w dołek. Który czasem finalnie ewoluuje w potężny kryzys, który za mnie robi czystki w gronie znajomych. I potem jest strasznie chujowo i mi się już nic nie chcę, i daję sobie po hamulcach, i w ogóle jest tylko jedno wielkie „pierdolę, ja wysiadam”. Tyle że z własnej głowy wysiąść jest raczej trudno. I dlatego też, po krótkiej chwili zastoju, znudzona jednolitym widokiem i brakiem perspektyw, wracam za to kółko i ruszam dalej.
No bo przecież muszą być na tym świecie ludzie, którzy nie godzą się na to wszędobylskie LESS. Którzy mówią fuszerce „nie”. Którym jeszcze chce się gonić za tym MORE. Którym chce się przesuwać granice, podejmować wyzwania i generalnie przeć do przodu. Co nie…?  
Bo, wiecie, jak tak sobie jadę dalej (z tymi krótkimi przerwami i coraz poważniejszymi zwątpieniami), to tych ludzi tak podświadomie, z nadzieją – choć jak widać wciąż raczej nieudolnie – szukam. I nie czuję się gotowa uświadamiać sobie, że to wszystko bez sensu.
Bo jeśli coś tu jest dla mnie naprawdę bez sensu, to właśnie tej fuszerki bezkrytyczne akceptowanie. Ja chcę więcej. I chcieć przestać nie umiem.

4 komentarze:

  1. Tak sobie myślę, że ludzie zgadzają się na "less" z różnych powodów, czasem sensownych i praktycznych: np. pierwszej pracy na ogół daleko do tej wymarzonej, ale się do niej idzie, bo od czegoś trzeba zacząć, i za coś trzeba żyć. Ważne, żeby, jeśli ma się "większe", dalej sięgające marzenia - żeby o nich nie zapominać, i kiedy tylko jest możliwość, gonić to swoje "more", rozwijać zainteresowania, dowiadywać się więcej na temat tej rzeczy, na której nam zależy, i tak jak mówisz, nie chcieć przestawać. :)
    P.s. Bardzo mnie ucieszył i zmotywował ten post.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, "less" staje się normą nie bez racjonalnych i praktycznych powodów, ale właśnie dlatego mnie to tak bardzo wkurza. Bo im dłużej obserwujesz, ba, im dłużej sobie żyjesz i próbujesz, tym bardziej cię to wszystko demotywuje i nim się obejrzysz, sama zaczynasz się ku temu "less" nieznacznie zwracać... no bo wiesz, z drugiej strony, ileż można próbować? I piszę o tym między innymi właśnie dlatego, że sama się trochę o siebie w tej kwestii martwię... :P Więc tym bardziej cieszę się, że ktoś widzi w tym motywację :)
      Pozdrawiam! :)

      Usuń
  2. Czasem to "less" jest po prostu złem koniecznym na drodze do osiągnięcia "more". Najważniejsze jest to, żeby w pewnym momencie na tym "less" nie poprzestać. Choć czasem to też może się okazać czymś więcej niż się wydawało na początku. Chociażby na przykładzie pracy - czasem może ci się wydawać, że to co robisz to pierdoły, ale w pewnym momencie możesz to swoje pierdoły pokochać :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niby tak, ale nie lubię pojęcia zło konieczne. Poza tym odnoszę wrażenie, że właśnie takie myślenie sprawia, że prędzej czy później godzimy się z tym less. A z tym, że less okazuje się more... nie bardzo w to wierzę. Dla mnie to raczej objaw zaakceptowania tego less jako swojego more - i nie mówię, że to jest totalnie złe, tylko po prostu mnie się to na ten moment nie podoba. Ja chcę z more z grubej rury :P

      Usuń