10.08.2015

Minusy dużego miasta

Na stałe w dużym mieście (tj. Krakowie) mieszkam od niedawna (bo od niecałych dwóch lat) i na razie jestem tak mocno zakochana i nakręcona na wszystko co mi ta jego wielkość oferuje, że wręcz trudno mi się czymkolwiek frustrować. Ale nie ma rzeczy niemożliwych – w parze z moją miłością zawsze idzie doza nienawiści, więc i Kraków dziś oberwie.


Za dużo na raz
Cudownie, że zawsze jest gdzie wyjść, co zobaczyć, co oglądnąć lub co sfotografować. Pogoda czy niepogoda, wychodząc z domu na pewno nie pożałujesz – ja po prawie dwuletnim obcowaniu z tramwajami, wciąż cieszę się jak dziecko, gdy do któregoś wsiadam. A najbardziej lubię nimi jeździć, gdy na zewnątrz jest już ciemno, a na szybach krople deszczu tak pięknie deformują świat – nic tylko zdjęcia robić. Ale wróć, ja tu nie o tym miałam.
Potwornie irytuje mnie to, że wiecznie muszę wybierać i mierzyć się z poczuciem zawodu, że tak wiele mnie omija. Bo coś omija mnie zawsze, szczególnie zaś wiosenną porą, gdy festiwale, juwenalia i inne super-ekstra propozycje się na siebie wielokrotnie nakładają. Gdzie te osiągniecia 21 wieku, gdy tak bardzo ich potrzebuję? Chcę być w dwóch albo i trzech miejscach na raz i wciąż nie mogę. A w Tarnowie to często nawet o jedno było trudno!

Kontemplujący turyści
Gdy jadę sobie do centrum w charakterze niedoszłego pisarza w poszukiwaniu jakiś bliżej nieokreślonej inspiracji bądź jako błądzący bez celu fotograf-amator, turyści są mi zupełnie obojętni. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że te ich tłumy bardzo mi odpowiadają: lubię sobie w nich ginąć. Ale jak się, kurwa, spieszę na spotkanie / seans / autobus do domu / czy ostatnimi czasy do pracy (bo, swoim zwyczajem oczywiście, zawsze jestem spóźniona), to mam ochotę tych wszystkich ludzi masowo zabijać. Idą niespiesznie lub stoją na środku jak te święte krowy i jeszcze się patrzą na ciebie jak na skończonego idiotę, gdy biegniesz na łeb i szyję w stronę dworca. To już się spieszyć nie można?

Zatłoczone autobusy
dziwo, ten problem dotyczy wyłącznie autobusów. Zatłoczone tramwaje jakoś zdecydowanie łatwiej idzie mi znieść. No i fakt faktem, z racji mojego aktualnego grafiku dnia i miejsca zamieszkania (Ruczaj górą!) do autobusu wsiadam stosunkowo rzadko (i głównie po to by z Monią dojechać do Ikei, znienawidzonym przeze mnie autobusem linii 173). Ale jak już wsiądę, to szlag mnie trafia od pierwszego do ostatniego przystanku. I przy każdym wstrząsie. Czyli zasadniczo trafia i trzyma dopóki nie wysiądę.

Więcej z siebie (na ten moment) nie wyduszę, bo oczywiste oczywistości odpadają w przedbiegach: smog lubię, bo bywa piękniejszy od mgły (i ładnie do zdjęć pozuje), wyższe ceny wciąż zdają się być uzasadnione wprost proporcjonalnymi możliwościami, a wielki anonimowy tłum wciąż jeszcze bardziej mnie jara niż przytłacza.
Nie ma co się oszukiwać: Kraków zdecydowanie bardziej kocham niż nienawidzę.  

Ale może wy macie jakieś frustrujące obiekcje, którymi chcielibyście się podzielić w komentarzach?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz