24.08.2015

Ale się najebałem!

[temat alkoholowy, ale bynajmniej nie o uzależnieniu czy ludzkich dramatach alkoholem podszytych; w tym temacie polecam posłuchać Liquid State i obejrzeć Pod Moncym Aniołem]

To może nie zabrzmi zbyt dobrze, ale przynajmniej będzie szczere: lubię alkohol. Kocham zimny browar po ciężkim dniu i ciężkie życiowe rozkminy przy czerwonym winie, zagryzane dobrym serem. Uwielbiam wpadać na szoty do Pijalni Wódki i Piwa (szczególnie w poniedziałki), czy spędzać wieczory w pubach na piwku mniej lub bardziej regionalnym. Wódkę z tego podstawowego zestawienia lubię w gruncie rzeczy najmniej, ale na weselach, ogniskach czy rodzinnych zjazdach często jest – przyznaję – niezastąpiona.
Ale jak lubię alkohol, tak kompletnie nie pojmuję celowości „najebywania się”.


Co zabawne, sama często używam tego sformułowania: „potrzebuję się najebać”. No bo czasem rzeczywiście potrzebuję, tylko nie w tym dosłownym znaczeniu. Bo przez przeszło 6 lat spożywania alkoholu ani razu nie „urwał mi się po nim film”. Nigdy nie miałam też wybitnie potężnego kaca (choć tu może po prostu próg bólu mam wysoki…?) i nigdy nie zarzygałam nikomu łazienki (lub co gorsza kanapy, łóżka, kuchni czy przedpokoju).
 Gdy mówię do znajomych, że „potrzebuję się najebać”, wcale nie mam na myśli staczania się daleko poza granice świadomości, z dziurami w pamięci gratis; przez „potrzebuję się najebać” rozumiem potrzebę znieczulenia się, zrelaksowania, czy po prostu poudawania przez jeden wieczór, że jestem kimś innym: w mojej głowie na pewno fajniejszym.
Picie alkoholu jest dla mnie czynnością stricte towarzyską (średnio wyobrażam sobie picie samemu, nawet jeśli miałaby to być tylko inspirująca lampka mojego ulubionego czerwonego wina przy otwartym dokumencie worda). Alkohol wiele ułatwia: sprawnie rozkręca imprezy i po mistrzowsku rozwiązuje język (po alkoholu zawsze nadzwyczaj swobodnie mówię po angielsku). Świetnie radzi też sobie z bzdurnymi barierami w ludzkich relacjach (choć tu akurat zaleca się działać ostrożnie, bo czasem i na te mniej bzdurne bariery zadziałać może i się robią z tego niepotrzebne problemy) i nierzadko pomaga się zdobyć na szczerość. Ale jakkolwiek zbawienny wpływ by na mnie nie miał, i tak uważam, że umiar to podstawa.
Bo alkohol w nadmiarze błyskawicznie upadla. I w efekcie końcowym odrzuca: zarówno ludzi od ciebie, jak i ciebie od ludzi. Jest bowiem znacząca różnica w byciu podchmielonym (tudzież radośnie podpitym), a zalanym w trzy trupy.
I to nie tak, że przyszłam się tu wam pochwalić jak bardzo odpowiedzialnie alkohol piję i jak to wszyscy powinni ze mnie brać przykład, bo i mnie się zdarzyło (nie raz) mocno pożałować ostatniej bani, czy wypić o jedno piwo za dużo. I nie jedną głupotę już po alkoholu odwaliłam (tylko że jak się to potrafi robić również na trzeźwo, to po alkoholu żadnego wrażenia to nie robi: dzień jak co dzień). Bynajmniej nie mam zamiaru nikogo moralizować.
O alkoholu teoretyzuję sobie tutaj wyłącznie z perspektywy młodego, sfrustrowanego człowieka, który to podszyte dumą „ale się wczoraj najebałem” słyszy wszędzie naokoło i się mimowolnie zaczyna nad tym zjawiskiem zastanawiać. Może niektórzy młodzi ludzie próbują zagłuszyć tym rauszem swój ból istnienia, ale zdecydowana większość znanych mi przypadków robi to bez głęboko zakorzenionego, psychologicznego celu. Z moich obserwacji wynika raczej, że „najebanie się”, w wielu kręgach (podobnie jak przespanie się kimś) stało się wyznacznikiem niezbędnego „życiowego doświadczenia” oraz pewnego statusu kulturalno-społecznego. No bo przecież jak się nigdy w życiu porządnie (tj. do nieprzytomności) nie najebałeś/, to musisz być strasznie nudny/a i na pewno nie nadajesz się na żadne imprezy, festiwale i spontaniczne wypady. Czarno na białym, proszę, nie dziękuj.
Wiecie, to znowu te pieprzone metki. Których nienawidzę.
Bo mnie się ją też przypina: niejeden się przecież taki znajdzie, co popatrzy na mnie jak na nienormalną. No bo co to niby była za impreza, skoro wszystko pamiętasz? Cóż, może mam zbyt racjonalny mózg albo mechanizmy obronne nie do przeskoczenia, ale jakoś do dziur w pamięci i poranków nad muszlą klozetową to mi się nie spieszy. Ba, myślę nawet, że całkiem nieźle obejdę się w życiu bez takiego doświadczenia.
Puentując: nie mam za gorsz szacunku do notorycznie „najebywujących się” ludzi, którzy później jeszcze się tym wszędzie naokoło chlubią. Jakby to co najmniej osiągnięcie miesiąca było i nagroda się za to należała. I jak bardzo alkohol lubię, tak naprawdę cieszę się, że w zbyt dużej ilości i częstotliwości zaczyna mnie stresować.
Bo w sumie to chyba powinien.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz