28.03.2016

Świętuj i daj świętować

Zarówno dwa lata temu, jak i w zeszłym roku, temat świąt kompletnie zignorowałam – przewinął się tylko na zdjęciach. W tym roku pomyślałam sobie „a co mi tam, jak już stawiać na zmiany, to jedźmy po całości”. No więc i tekst o religii jest. Tak jakby.
Zacznę bowiem od magisterki, którą piszę (nieco nieudolnie) o wpływie traumy na tożsamość. Bo choć bohater pierwszej analizowanej przeze mnie powieści traumy na tle religijnym bynajmniej nie ma (dajmy biedakowi trochę odetchnąć), to bardzo (a wręcz niezdrowo) fascynuje się kryzysem religijnym, jaki dopadł jego dziewiętnastowiecznego przodka. I choć opisy żywota Matthew Pearce’a są moimi najmniej lubianymi fragmentami tej powieści (wiktoriańskie piekiełko), to po drugim czytaniu przyznaję, że, szczególnie w tym świątecznym okresie, bardzo osobiście je odbieram.


Mniejsza o pana Pearce’a kryzysu motywy / powody – największym jego problemem (i nieszczęściem zarazem) jest tak naprawdę to, że idzie do przodu. Nie fizycznie, ale mentalnie: intensywnie myśli, analizuje, obserwuje i wszystko to kwestionuje. A czyni to w świecie gdzie po szczęście i stabilność chodzi się do kościoła, wznosząc pokorne modły; gdzie żyje się od boskiej linijki; gdzie lepiej i wygodniej jest otaczający świat podziwiać niż poznawać, czy tym bardziej rozumieć. Tak więc najpierw dzielnie dusi wątpliwości w sobie, starając się prowadzić takie życie, jakiego się od niego oczekuje i do jakiego był przyzwyczajony (czy nawet mocno przywiązany), a które nagle przestało mu odpowiadać. Gdy w końcu, po długich debatach z samym sobą (w pamiętniku, oczywiście), pęka, wspólnota – z żoną i przyszywanym ojcem na czele – z impetem go odrzuca. Świadomie i całkowicie. Wygania z kraju właściwie.
Trudno powiedzieć, że mam tak samo, bo ani mnie nikt z kraju (jeszcze) nie wygnał, ani z rodziny (otwarcie) nie wykluczył. W sumie to mam się zaskakująco dobrze: decyzję o ostatecznym zaniechaniu chodzenia do kościoła podjęłam samodzielnie i świadomie przeszło trzy lata temu i cały mój znajomy świat wcale się na kawałki z tego powodu nie rozleciał. Wręcz przeciwnie, rzekłabym, że nieco na tym rozłamie zyskał, bo nie mam już co-niedzielnych powodów do wkurwiania się.
Świat więc już może nie ten sam, ale elementy wspólne między Matthew a moją własną biografią wciąż można wskazać. Choć pewnie nie wszyscy mi w to dziś uwierzą, kiedyś (dawno temu w odległej galaktyce…) byłam zapaloną katoliczką. I u mnie też, podobnie jak u Matthew, cały rozłam zaczął od intensywnego myślenia, niekończącego się kwestionowania i podważania: wszystkiego i wszystkich na każdej kolejnej niedzielnej mszy świętej przez bite trzy lata. Również przez długi czas dusiłam wątpliwości w sobie i tańczyłam jak mi zagrali. Bo przecież wszyscy tak robili; bo przecież tak wypada i taka jest tradycja.  
Aż w końcu powiedziałam sobie „dość tego”: mój czas, moje życie, mój wybór.
Niektóre bliskie mi osoby uznały to za krok zbyt radykalny i długo próbowały mnie od niego odwieść. Przecież „tu nie chodzi o instytucję, tylko o wiarę”. Przecież „nie chodzisz tam dla księży, tylko dla Boga”. Ale właśnie tu leżał/y mój największy problem: podziwiam i szanuję ludzi, którzy potrafią to sobie jakoś rozgraniczyć i wzbić się ponadto, bo ja właśnie za nic w świecie nie potrafię. Nie mam nic do Boga, ale mam dużo do instytucji, księży i katolicyzmu samego w sobie. Co prawda nie jest to nic szczególnego: prywatne powody, osobiste decyzje i wybory, które trzymam dla siebie. Ale widać wystarczające by Kościół z mojej listy priorytetów wykreślić. 
I nawet jeśli jest to wybór stricte ideologiczny, to jednak kompletnie osobisty - nie czuję najmniejszej potrzeby komukolwiek otwierać na cokolwiek oczu. Ani tym bardziej ranić czyichś uczuć. Po prostu – niewykluczone, że z czystego braku wiary, której innym szczęsliwie nie brakuje – odsuwam się na bezpieczną odległość i żyję swoim życiem. Może tak trochę na marginesie, ale przez większość czasu jest mi z tym bardzo dobrze. Wspaniale nawet.
I jest tylko jedna rzecz, która doprowadza mnie do furii: Kościół pakujący mi się z butami (a bez zaproszenia) z powrotem do życia. Czy to przez naszą kwitnącą ostatnimi czasy politykę (w której coraz bardziej macza palce, jeśli już nie z własnego wyboru, to na pewno świadomie wciągają ją tam – i perfidnie wykorzystują – polityczne persony), czy też przez jakieś bzdurne artykuły twierdzące, że ludzie niewierzący lub „wierzący inaczej” nie mają prawa obchodzić katolickich świąt.
Wybaczcie, ale mimowolnie nóż mi się w kieszeni otwiera i przypominają mi się wszystkie te powody, dla których postanowiłam z niedzielnymi kazaniami zerwać raz a porządnie. Nigdy bowiem nie zrozumiem dlaczego ktoś chce mnie za brak wiary z czegokolwiek wykluczać (czy w jakimkolwiek stopniu i kwestii ograniczać). Widać przez trzy lata mojej nieobecności w kościelnej ławce niewiele się zmieniło i z ambony wciąż trąbi się o pogubionych grzesznikach-bezbożnikach, co to na złe ścieżki i zgubę ufnych wiernych prowadzą. Diabły podstępne wcielone, których trzeba się wystrzegać. 
No i cóż, pozwolę sobie tutaj zacytować mądrzejszą ode siebie: sama prowadzę się. Jak chcę, gdzie chcę. I wcale nikogo na siłę za sobą nie ciągnę! Bo, jak już wiecie: wierzę w różne ścieżki i wolność ich dobrowolnego wyboru.  
Reasumując życzyłabym więc sobie – i innym niewierzącym, tudzież „wierzącym inaczej” – żeby ten nasz brak wiary szanowano tak samo jak ja staram się szanować cudzą wiarę. W myśl zasady: żyjmy sobie, ale i dajmy żyć innym. Bo to bardzo dobra zasada.
A umówmy się: nie wszyscy chcą (i muszą) iść do nieba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz