21.03.2016

Rozmiar S

Niektóre zmiany, które (może powoli, ale intensywnie i bez przerwy) zachodzą w moim mózgu (czasem wkurwiająco nieobliczalnym) bardzo mi się podobają. Jedną z takowych jest na przykład moje ślamazarne, ale coraz bardziej skuteczne (i śmiałe) przejmowanie kontroli nad swoim “body image” – czyli czymś, z czym większość kobiet (jeśli nie każda) ma problem, i to całkiem poważny.
Choć wciąż bardzo daleko mi w tej sferze do stanu, w którym docelowo chciałabym się znaleźć (i tu zaznaczmy wyraźnie: stanu mentalnego, nie rozmiarowego), to wiem już, że jestem na dobrej drodze i poruszam się po na tyle stabilnym gruncie, że napisanie o tym tekstu, raczej nie odwinie mi po twarzy rykoszetem.


Bo z tym naszym postrzeganiem własnego ciała największy problem jest taki, że, chcąc nie chcąc, to nasza niezmienna wizytówka. Randomowa osoba mijająca cię w autobusie bynajmniej nie dojrzy kątem oka twojej pasji do fotografii, czy miłości do filmów sensacyjnych, które planujesz kiedyś sam/a kręcić, ale za to na pewno zobaczy (i mimowolnie oceni) twoje ciało: ubrane, roznegliżowane, wyeksponowane czy zatuszowane. Co gorliwsi (a ja wśród nich) będą ci wmawiać, że nie wygląd jest najważniejszy, że nie liczy się opakowanie, tylko to, co masz w głowie, w środku. I to wszystko niby prawda, ale jednak nie do końca. Bo człowiek jednak zazwyczaj najpierw widzi. I tego nie przeskoczysz.
Jasne, opakowanie nie jest najważniejsze, ba, na dłuższą metę bywa kompletnie bez znaczenia. Tylko żeby na tę „dłuższą metę” w ogóle jakakolwiek szansa była, najpierw to właśnie na opakowanie ktoś musi zwrócić uwagę. Dlatego, mimo iż stoję wśród tych, co zdecydowanie bardziej cenią sobie wnętrze, nie będę was robić w balona: opakowanie też jest ważne. Nie najważniejsze, ale bezsprzecznie ważne.
Cała sprawa rozchodzi się więc o to, jak owo „opakowanie” postrzegamy (u innych i u siebie) i co przez nie rozumiemy. W mediach zewsząd atakują nas obrazy kobiet idealnych, pięknych, szczupłych, w sławetnym rozmiarze S. Bo być pięknym to być szczupłym, ponętnym i jak z bilbordów. I my – najczęściej nieświadomie (bądź podświadomie) – tę pałeczkę same sobie dalej przekazujemy. Bo przecież „muszę coś zrobić ze swoim brzuchem”. Bo „idzie lato, muszę schudnąć”. Bo „kolejny pączek, a dupa rośnie”. Bo „jak będziesz mnie tak karmić, to będę gruba i brzydka”. Bo „muszę się zacząć odchudzać”. Bo „muszę zrzucić tą oponkę”. Bo „przydałoby się mieć na plażę idealnie płaski brzuch”. Karmione zewsząd tym konkretnym wizualnym wzorcem kobiety, nierzadko nawet wbrew sobie, czujemy wewnętrzną potrzebę do niego dążyć. Po trupach. 
Też tak miałam. Ba, wciąż tak miewam, tylko że intensywnie z tym walczę. I zamiast robić tak jak moja mama czy cały pierdyliard koleżanek, zamiast zachwycać się szczupłymi i seksownymi aktorkami, modelkami, ultra-fit trenerkami czy pięknościami z billboardów, ja fiksuję się na punkcie kobiet świadomych i w pełni akceptujących – a wręcz kochających – swoje wcale nieidealne ciało. I robię to z jednej prostej przyczyny: bo to akceptacja własnego ciała jest dla mnie zdecydowanie ważniejszym (i trudniejszym) do osiągnięcia celem niż płaski brzuch na lato 2016.
Nie twierdzę, że zrzucenie zbędnych kilogramów i wyrobienie sobie „wymarzonej” sylwetki (inna sprawa, że nie każdy ma fizyczną / genetyczną możliwość sobie ją wyrobić) nie może być sukcesem. Pewnie, że może. Ale na pewno nie sukcesem na moją miarę. Bo ciało to opakowanie właśnie: ważne, ale nie najważniejsze. Nie dla mnie przynajmniej. Jasne, dobrze, żeby było zadbane i zdrowe, ale zamiast tego zakodowanego, docelowego rozmiaru S, wolałabym żeby było akceptowane i bezwarunkowo kochane przez swoją właścicielkę. A to wcale niełatwe zadanie.
Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś mówił o tym głośno (tj. do soboty, bo akurat wtedy obejrzałam najnowsze video Karola, które, tak swoją drogą, jest pierwszym, które mi się naprawdę podobało; formą zrzyna od Włodka, owszem, ale poruszył dobry temat), a wiem już dobrze, że do pełnej akceptacji naszego kobiecego ciała, to jednak potrzeba dwojga. Długo wydawało mi się inaczej, ale nie, nie da się: sama możesz zdziałać wiele, owszem, ale jak to wszystko ma się w twojej głowie trzymać kupy dłużej niż przez kilka „tych lepszych dni”, to potrzebujesz solidnego ugruntowania. Męskiego właśnie. Facet powinien kobiecie udowodnić (niekoniecznie świadomie), że nie tylko akceptuje to jak z natury wygląda, ale też uważa to za piękneCheesy as it sounds, to naprawdę jest cholernie ważne. Jasne, że jak masz nasrane we łbie, to od razu zdyskwalifikujesz taki komplement jako słabą próbę zaciągnięcia cię do łóżka, ale gwarantuję, że kompletny ich brak zryje ci mózg jeszcze bardziej. Poza tym, umówmy się, wszystko zależy od tego, kto i w jakich okolicznościach ten (chociażby wyświechtany) komplement wypowiada.
Wierzcie, niechętnie to przyznaję, ale prawdzie zaprzeczać nie wypada: kobiety komplementów (tylko przemyślanych, szczerych i od właściwych panów, oczywiście) bardzo potrzebują. Tak więc, panowie, jak kochacie lub myślicie, że się w którejś kobiecie potencjalnie zakochujecie, to wiecie co powinniście robić. A my, drogie panie, zróbmy sobie przysługę (i przyjemność w jednym, tak naprawdę) starając się wyhamować trochę (a najlepiej w ogóle wyplenić) to nasze chorobliwe niedowiarstwo.
Najpierw akceptacji, a dopiero potem płaskich brzuchów wam wszystkim (jak i sobie) na tą nadchodzącą wiosnę i lato życzę!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz