25.01.2016

Drink your brain away

Gdy pracujesz w środowisku, gdzie wódka leje się wartkim strumieniem, na samym początku efekty jej nadużywania wydają ci się bardzo zabawne. Nagle masz tyle nowych anegdot do opowiadania! A to o chłopaku sikającym do cudzej walizki, a to o dziewczynie chlustającej piwem po twarzy dwóch różnych facetów, a to o koledze co zasnął na kiblu, czy o tak bardzo najebanych gościach, że nie potrafią trafić palcem w przycisk domofonu.
Jest co opowiadać i jest z czego się śmiać, i to między innymi dlatego tak bardzo polubiłam tę pracę. Tylko że ten śmiech, tak z biegiem czasu, to trochę mi na ustach zaczął gorzknieć. Bo mimo że sama wypić lubię, to imprezowe realia jednak nie są (i już raczej nie zostaną) moją bajką. I tak oto, można by już rzec „swoim zwyczajem”, zaczęłam z tej kolorowej, podlanej % rzeczywistości wyławiać ciemniejsze barwy. Których po pijaku wśród pijanych (samych swoich) w ogóle nie widać, a które na trzeźwo (w pracy) aż rażą.


Niby uśmiecham się szeroko, gdy kolega pisze na tablicy “Believe me, she’s/he’s hot ~Vodka”, ale jakaś część w środku mnie automatycznie się buntuje, na wyrost zmartwiona tą domniemaną dziewczyną, która będzie dla kogoś “hot” i “worth it” wyłącznie w obliczu upojenia alkoholowego. Bo to jest tak strasznie smutne (a jakże, kurwa, prawdziwe!), że aż mnie ściska w środku.
Byłam tam i widziałam to: lasery i migocące światła atakujące z góry desperatów i desperatki, obściskujących się na zatłoczonym parkiecie do zmiksowanych hitów, które wszystkie brzmią tak samo. Widziałam ludzi, którzy „chcą się tylko dobrze zabawić”. I bynajmniej nie gardzę tym, co zobaczyłam (choć może tak to wyglądać na pierwszy rzut oka). Ba, ja nawet doskonale to rozumiem. To niektórym (a czasem to może nawet i każdemu…?) po prostu bardzo odpowiada. Bywa potrzebne może nawet.
Ale na dłuższą metę to wciąż było, jest i będzie smutne. Przynajmniej dla mnie.
Bo naprawdę smuci mnie, że zdecydowana większość młodych ludzi nie posiada żadnych hamulców w kwestii spożywania alkoholu. Jak sobie tak patrzę na tego chuderlawego Azjatę, który, nawet wsparty o oparcie kanapy, ledwo trzyma się na nogach, a i tak wyciąga rękę po kolejnego szota, to miesza się we mnie odraza z jakąś taką wewnętrzną rezygnacją i smutkiem właśnie. No bo przecież wątpliwym jest czy on w ogóle dotrze do pierwszego klubu – w najlepszym wypadku zarzyga kibel w pierwszym lokalu i, tak jak kiedyś jeden pamiętny Amerykanin, wróci do hostelu (o ile tylko znajdzie się ktoś skłonny go odprowadzić) z krwawiącym nosem, niezdolny do wymówienia własnego imienia. 
Żadnego, absolutnie żadnego instynktu samozachowawczego: byleby się najebać, nakrzyczeć i może jeszcze szczęśliwie kogoś w tym rauszu zaliczyć, w kiblu, kącie albo ciemnym korytarzu, bo do łóżka już pewnie tej nocy o własnych siłach i tak nie trafisz. A rano, wtaczając się na recepcję z kacem stulecia w oczach, na pytanie jak impreza, odpowiesz, że nic nie pamiętasz.
Od pijanych ludzi przy barze wysłuchałam już wielu: porad zawodowych, komplementów (stosunkowo nowa dla mnie rzecz) i różnorakich zwierzeń. Ale z tych wszystkich mniej i bardziej zajmujących historii, które opowiadać mogłabym do rana, najbardziej zapadło mi w pamięć zwierzenie uroczego, gruzińskiego chłopca w ciemnych lokach, który wrócił z klubów o 5 nad ranem zupełnie sam, zamówił piwo i z lekkim zażenowaniem przyznał, że on to by jednak chciał czegoś więcej niż całowania się z kimś totalnie przypadkowym. Bo jak już ma z dziewczyną spać, to chciałby ją choć trochę znać.
I to już nawet nie chodzi o to, że to, co powiedział skrzyżowało się z moimi własnymi przekonaniami, ale raczej o to, że w morzu wielu innych, to było zwierzenie prawdziwie wyjątkowe. Jakby wręcz nie na miejscu.
Bo jak to tak, chcieć więcej? Po wódce? W party hostelu…?

Może i bywa przydatna, ale wódka w nadmiarze to jednak straszna rzecz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz