18.01.2016

Narciarskie frustracje

Frustrat ze mnie pierwsza klasa, więc i na stoku narciarskim frustruję się bez końca. I, co zaskakujące, wszystkie moje największe frustracje dotyczą ludzi, a nie warunków pogodowych, od których (rzekomo) białe szaleństwo jest w największym stopniu uzależnione. Bo ja nienawidzę ludzi, szczególnie w tłumach, a w alpejskich kurortach narciarskich tłumy operują non-stop, szczególnie gdy świeci słońce i wszyscy wpadają na pomysł zaliczenia widokowych tras. Oj tak, dziś będzie o narciarskich potwornościach.


Bydło w kolejkach
Bydło, bo nawet tłumem trudno to nazwać. Jasne, wszyscy się spieszą, żeby jak najszybciej wyjechać na szczyt, ale czy ten pośpiech naprawdę musi się kończyć rozdzieleniem dziecka od rodziców lub przyrżnięciem komuś z łokcia / narty / kijka / buta? I potem albo stoisz ściśnięty, jak przysłowiowa sardynka w puszce, między panią i panem, którzy nad twoją głową (lub w okolicach twojej szyi, jak masz powyżej 175cm) próbują prowadzić konwersację (jak w języku polskim, włoskim czy angielskim, to jeszcze pół biedy, ale mnie najczęściej trafia się oczywiście znienawidzony niemiecki) albo koło dziecka, które wyje w niebogłosy, bo jego tatuś / mamusia / brat / siostra / instruktor zniknęli z pola widzenia w zbitym tłumie różnokolorowych kurtek. Nie mówiąc już o tym, jak to jeden drugiemu na narty najeżdża, nieraz nówki zarysowując.

Ledwo jeżdżący
Jak nie umiesz sam stosunkowo obiektywnie ocenić swoich umiejętności, to weź się kogoś zapytaj i niech cię uświadomi: dla dobra twojego i wszystkich wokół. Bo jak ja widzę takiego ledwo trzymającego się na nartach ludka na czarnej trasie, to mam ochotę celowo zajechać mu drogę. No bo, kurwa mać, gdzie to ma mózg? Umęczy się to, żeby zjechać w jednym kawałku, a przy okazji nie tylko wkurwi, ale pewnie i spowoduje kilka mniejszych lub większych wypadków. Zanim wyjdziecie na stok (jakikolwiek, nie tylko, kurna, czarny), nauczcie się panować nad własnymi nartami. Osobiście uważam, że na trasy czerwone i czarne wstęp powinni mieć wyłącznie narciarze z odpowiednim stażem i wyśmienitą znajomością dekalogu narciarza. Bo zdecydowanie bardziej boję się tych nieumiejących, niż tych szarżujących. A już szczególnie, gdy występują w grupach (oklaski dla szkółek na czarnych trasach).

Święte krowy
To tak jak z turystami w centrum Krakowa, gdy spieszę się na autobus / tramwaj / do pracy, z tym że ci tutaj są o wiele bardziej niebezpieczni. Istnieją bowiem narciarze, a nawet całe ich zbite grupki, które uznają za całkiem naturalne zatrzymywanie się na środku trasy, tym samym najczęściej zupełnie blokując (w najlepszym – i rzadkim – wypadku tylko utrudniając) innym przejazd. Bo oczywiście najczęściej robią to na zwężeniach, przy wyjątkowo stromych zejściach lub na zakrętach – tak żeby jadący z tyłu musiał z impetem hamować by nie zabić: ani ich, ani siebie. No naprawdę, toż to przecież fizyka kwantowa, zatrzymać się parę metrów dalej i z boku...

Muldy dzikich tłumów
Muldy bowiem (nazwane kiedyś omyłkowo przeze mnie guldami), są tworem tłumów. Najgorsze (i w największych ilościach) tworzą się momentalnie na czerwonych i czarnych trasach, szczególnie tych na drodze do (lub z) malowniczych miejsc. Przejedzie ci paręset takich ledwo jeżdżących i z kopiastej muldy co rusz wpadasz na lód, żeby zaraz znowu, z impetem, wypaść na muldę – spróbuj nie złamać sobie przy tym nogi, gdy po 7 godzinach jazdy usiłujesz w jednym kawałku wrócić na kwaterę. Szczerze mówiąc, brak złamań zaskakuje mnie za każdym razem, gdy skonana jazdą padam na łóżko. Wiem, że istnieją narciarze lubujący się w muldach, puchu i generalnie trudniejszych warunkach, ale ja do nich nie należę: jestem w obozie porannego sztruksiku, który nie wymaga od ciebie nadzwyczajnej kondycji (której, rzecz jasna, nie mam). Z muldami jako-tako radzę sobie wyłącznie na trasach niebieskich; na czerwonych i czarnych zawsze toczę z nimi walkę o życie.

Snowboardziści
Pewnie przysporzę sobie tym wrogów wśród deskowych znajomych, ale gorsze od zmuldzonych są tylko wyślizgane / zlodowaciałe stoki. Za mało mam sił w nogach (nawet jak narty dobrze naostrzone), żeby w taki stok odpowiednio wbijać narty i nie ześlizgiwać się panicznie (jak jakiś kompletny amator) boczkiem w dół. A takie atrakcje na trasach najszybciej serwują wszystkim właśnie snowboardziści, którzy tą swoją jedną deską (szczególnie jak dopiero się uczą) na przeciągu jednego niewinnego zjazdu potrafią zedrzeć śnieg z połowy stoku. I zamiast po śniegu, szusujesz po lodzie. Przy czym warto wspomnieć, że nartom to jednak trochę daleko do łyżew. A, jak zasugerowałam w punkcie wyżej, najczęściej muldy dobierają się w pary z tymi lodowymi pułapkami i tworzą makabryczny tor przeszkód, który już niejednego przyprawił o połamane kończyny.

Ale jakkolwiek bym nie narzekała, na narty jeździć uwielbiam i naprawdę nie wyobrażam sobie zimy bez białego szaleństwa i alpejskich widokówek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz