20.07.2015

Ty singlu zafajdany!

Tekst można traktować jako kontynuację TEGO

Stoimy we dwie na przystanku, autobus znowu się spóźnia, wiatr piździ po oczach, a my znowu gadamy o tym, jak to niektórym znajomym odwala, gdy znajdują sobie tę sławetną, drugą połówkę. Która, jak się okazuje, ma monopol na kontakty. I nagle, trochę z bólem, a trochę z niedowierzaniem, budzimy się w świecie, w którym przyczepia nam się metkę singla. Metkę, która, z bliżej nieokreślonego powodu, nagle zdaje się mówić o nas więcej niż sześć lat rzekomej przyjaźni, litry wylanych łez i cały dysk twardy słodkich sekretów.
Ot, z dnia na dzień ewoluujesz z pełnowymiarowej osoby na niepełnego w swym ziemskim bycie singla. Bo ci z drugą połówką u boku, ciebie bez niej, już trochę inaczej liczą. Tak przez pół. Albo wcale.



Jasne, piszę to z perspektywy sfrustrowanego singla (na litość boską, czy istnieje jakiś synonim singla, który nie kojarzy mi się wyłącznie z domem opieki?!) i w najmniejszym nawet stopniu nie jestem obiektywna (nigdy nie byłam), ale nie będę kryć jak bardzo wkurwia mnie to, że coraz częściej mój status matrymonialny definiuje mnie w oczach innych. A wiadomo: im starsza jestem, tym częściej się to zdarza. Niestety.
Robi mi się słabo, gdy słyszę argument pokroju „nie jesteś w związku, więc nie rozumiesz”, szczególnie zaś, gdy wysunięty zostaje w temacie toksycznych relacji lub wzajemnego szacunku. Bo niby od kiedy to stan matrymonialny kształtuje twoje myślenie o ludziach i relacjach? Jebnijcie wy się w łeb: jedno nie powinno mieć żadnego związku z drugim, a jak ma, to chyba najwyższy czas zacząć się leczyć. Na głowę.  
Albo te wszystkie grzeczne sugestie. No przecież mam ochotę walić prosto między oczy! Skoro tak bardzo nie pasuje ci już towarzystwo przysłowiowego singla, to wyhoduj sobie (również przysłowiowe) jaja i, zamiast silić się na bajki o tym, jak dobrze by mi zrobiło gdybym sobie kogoś znalazła, po prostu zakończ naszą znajomość. Nikt nie mówił, że musimy się przyjaźnić całe życie. Bo z tymi swoimi związkowymi radami to sobie możesz co najwyżej, wiesz: na drzewo banany prostować i dziuple wiewiórkom czyścić, ewentualnie liście polerować.
Poza tym, litości, nie-w-związku wcale nie znaczy anty-związki. Nie kumam dlaczego w społeczeństwie oba te terminy funkcjonują jako synonimy. No dobra, wróć, kumam dlaczego, ale to i tak mnie wkurwia. W sensie: jasne, że singiel, szczególnie ten o długim stażu, jest sfrustrowany i na dłuższą metę ludzie w związkach go wkurwiają, bo chcąc nie chcąc uwydatniają tę jego samotność, która z dnia na dzień i tak wystarczająco daje mu się we znaki, ale to przecież wcale nie musi oznaczać, że od razu cały jest anty i na każde splecione ręce reaguje odruchem wymiotnym. To trochę tak, jakby założyć, że każdy jeden osobnik w związku szczerze nienawidzi singli.
Chociaż, nie, czekajcie, to przecież wcale nie mija się z prawdą…
Cały ten stereotypowy biznes jest o kant dupy rozbić. A i tak działa. I nawet nie mogę zdecydować, kto w tym układzie jest bardziej pojebany: single czy ci w związkach. Bo współczucie nie należy się żadnemu.
Jasne, że nie podoba mi się ten wrogi układ, ale trudno mi się od niego odciąć (i go nie pogarszać), gdy napędza mnie irytacja bezpośrednio związana z tej wrogości doświadczaniem. Bo widzicie, mnie kobiety w związkach absolutnie nie przeszkadzają. Dopóki tylko nie wymyślą sobie, że i mi w związku byłoby o wiele lepiej. Bo wtedy to ja pasuję: renesansowym znawcom, co to mają lepszy ode mnie pomysł na przeżycie mojego życia, z automatu ślę maila z „żegnaj”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz