15.06.2015

Skąd tu tyle ludzi?

Bynajmniej nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem koncertowym weteranem, ale naście pełnowymiarowych (i z definicji raczej „rockowych”) koncertów mam już za sobą. A jak się było w życiu na kilkunastu żywiołowych koncertach, to się zaczęło zauważać pewne (wkurwiające, rzecz jasna) mechanizmy zachowań ludzkich. I stąd mój krótki, subiektywny przewodnik po chujowych ludziach napotkanych w koncertowym tłumie.



1.      Sztywniak v.1: nietykalski.
Stoję przy barierce, ściśnięta jak sardynka w puszce i na lewo od siebie słyszę oburzone “nie dotykaj mnie”. Zdumiona nieziemsko (bo kto przy zdrowych zmysłach oczekuje nietykalności w drugim rzędzie pod sceną?!), odwracam głowę. Stoi dziewczyna z obejmującym ją ramieniem chłopcem i mierzy spode łba Bogu ducha winną dziewczynę ściśniętą między nimi, a o głowę wyższym osobnikiem. Marszczę brwi, ale puszczam mimo uszu. Tłum gęstnieje, barierka już mi się mocno (w ramach pamiątki) odbija na żebrach, gdy słyszę, tym razem już pełne niekrytego wyrzutu “możesz się na mnie nie pchać?”. Parskam śmiechem. No jak nic to musi być ich pierwszy w życiu koncert. Krzyż im na drogę jak na scenę w końcu wyjdzie pierwszy wykonawca. O głównej gwieździe już nawet nie wspominając.
Stanąć w drugim rzędzie na koncercie (jakby nie było „rockowym”) i wymagać poszanowania swojej przestrzeni osobistej: dobry dowcip, dobry!

2.     Sztywniak v.2: kontemplujący.
Ktoś mu powiedział, że Muse podobno spoko na żywo są, no to się wpieprzył w sam środek szalejącego pod sceną tłumu, skrzyżował ręce i będzie oceniał jak grają. I się potem taki chłop krzywi z niesmakiem na tę psychofankę co skacze obok niego, zdziera przejmującym fałszem (czy skrzekiem może raczej) i tak już dawno zdarte gardło, równocześnie wylewając ostatnie zapasy łez. Nosz wziąłby sobie lepiej dvd włączył! To samo się zresztą tyczy laski, która stojąc w pierwszym rzędzie obok mnie, w przerwie między piosenkami zapytała, czy muszę się tak strasznie drzeć: roześmiałam jej się prosto w twarz. Nie, kurwa, czekałam 12 godzin w kolejce na prawie mrozie, żeby sobie pomilczeć.
Jak idziesz na „rockowy” koncert „kontemplować” wykonawców z obrębu pierwszych 50 metrów, to chyba masz coś z głową. Jak chcesz oceniać muzyczny geniusz z pierwszego rzędu, to idź na koncert muzyki poważnej do filharmonii. Zaręczam, że tam nikt ci się nie będzie do ucha darł. „Rockowe” szaleństwo kontempluj sobie albo z perspektywy trybun / ostatniego rzędu albo nagrania dvd.

3.     Sztywniak v.3: glonojad (występuje w parach).
Osobiście uważam, że to odmiana najgorsza z możliwych. Sklei się chłopiec z dziewczyną ustami (choć należy docenić fakt, że w gęstym tłumie pod samą sceną raczej nie dowiesz się gdzie wędrują jego – tudzież jej – ręce) i będą sobie wzajemnie jamy ustne wylizywać. I weź się baw z czymś takim centralnie na poziomie twoich oczu. No przecież zabić to mało!
Ja wiem, że wy mnie tu teraz o frustrację singla oskarżyć możecie, ale ja już wolę te wszystkie obściskujące się pary na Plantach, w tramwajach i na przystankach, niż na koncertach. No bo kurde, na Plantach, w tramwaju czy na przystanku, to ja się mogę znaleźć przypadkowo, tudzież w drodze do/z, i zawsze mogę po prostu odwrócić wzrok, przełączyć piosenkę i pomyśleć o czymś innym. A na koncert trafiam raczej z jasno nakreślonym celem: nachapać się tym, co wychodzi na scenę i robi magię, najlepiej zdzierając przy tym struny głosowe. I tam już raczej głowy nie odwrócę. Prędzej ducha wyzionę i seryjnym mordercą zostanę.
No więc, drodzy zakochani, idźcie się lizać do kibla albo ostatniego rzędu.

4.     Brutal.  
Fanem pogo nie byłam, nie jestem i nigdy już pewnie nie zostanę (widać za późno na koncerty zaczęłam chodzić). Dlatego alergicznie reaguję na każdego oszołoma, który za stosowne uznaje obić mi żebra i zadeptać trampki, o biednych palcach pod nimi skrytymi już nawet nie wspominając. Mnie w zupełności wystarczają siniaki nabite przebywaniem w dzikim tłumie, w którym jest tak ciasno, że nie wiesz gdzie kończą się twoje kończyny, a zaczynają innych. I w którym nie istnieje coś takiego jak „nie mam siły już skakać”. Koniec końców, na te dwie (lub więcej) godziny stajesz się częścią tego kilkutysięcznego organizmu i swoje indywidualne potrzeby możesz co najwyżej schować do kieszeni. Z sikaniem włącznie. I to jest spoko. Ale bycie obijanym przez oszołoma, który się po ludziach rzuca z łokciami i nie daj Boże jeszcze w glanach, już spoko nie jest.

5.     Afro wariat.
Drogie Panie i Panowie o długich włosach, zapamiętajcie sobie jedną zajebiście ważną rzecz: na koncerty chodzi się z pierdoloną gumką na nadgarstku, w kieszeni lub torebce, którą – co zaznaczam wyraźnie – przed wejściem gwiazd na scenę należy związać swoje kłaki. I to nie w luźny kucyk, którym będziesz z bicza w twarz ludziom strzelać, ale w najmniejszego możliwego koka. Bo nieważne jak piękne, wypachnione i zasługujące na podziw są twoje włosy, gwarantuję, że osobnik za tobą nie ma ochoty ich zasmakować, a trzepanie głową w gęstym tłumie zazwyczaj tym właśnie się kończy.

Macie jakieś swoje typy, których ja tutaj nie uwzględniłam?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz