Wiecie, co? Miarka się ostatecznie przebrała. Naprawdę rzygam już ludźmi, którzy pierdolą na prawo i lewo (bo inaczej się tego nazwać nie da), że żeby "prawdziwie" cieszyć się życiem, trzeba najpierw swoje wycierpieć. Tak samo jak każdym jednym, co zawzięcie twierdzi, że żeby "prawdziwie" pisać, trzeba być najpierw nieszczęśliwym. Przy czym, jasna sprawa, z racji moich osobistych pseudo-artystycznych zapędów Ci drudzy wkurwiają mnie bardziej.
Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, usiłuje się nam wmawiać, że osoby, które nie przeżyły (tudzież nie przeżywają) „prawdziwych” dramatów, nigdy nie będą w stanie dobrze pisać. Tak jakby to co najmniej odgórnie ustalone i jedyne dostępne kryterium było.
Jasne, bo monopol na pisanie ma tylko ten psychicznie losem zmaltretowany.