26.10.2015

Wiem czego chcę

Brzmi fajnie, nie? Dla niejednego zagubionego jest to pewnie wyznacznik ogarnięcia, a może i nawet obiekt zazdrości. Ha, też tak myślałam. Bo przecież lepiej wiedzieć niż nie wiedzieć. Jak się już wie, to życie po prostu musi być prostsze, co nie?
Otóż rozczaruję was: wiem czego chcę i to tu dopiero zaczyna się mój prawdziwy problem.


Całe życie mi się wydawało, że jak wiesz czego chcesz (od siebie, życia i innych), to już jesteś w domu. Że stąd to już całkiem prosta droga do upragnionego celu, bez zbędnych komplikacji. No bo skoro masz ten swój cel na horyzoncie, to niby czego ci więcej do szczęścia trzeba? Przecież wystarczy tylko się zawziąć i przeć do przodu aż ten cel osiągniesz.
Otóż, okazuje się, że to wszystko gówno prawda, bo ten cel na horyzoncie jakoś tak magicznie, z każdym pieprzonym krokiem, tylko coraz bardziej się od ciebie oddala. A i ta droga do niego jakaś taka wyboista, nieoznakowana, z serpentynami i ostrymi zakrętami co chwilę. No i co? I choćbyś bardzo chciał/a, nie poszalejesz.
No więc wleczesz się po niej jak za karę.
I to ma być niby ten zbawienny cel, który wszyscy chcą widzieć? Też mi frajda.
Mówię wam, wiedzieć co się chce, to jest dopiero czubek chrzanionej góry lodowej.  
Nie mówię, że wiedzieć to źle. Bynajmniej, dalej twardo zakładam, że lepiej wiedzieć czego się chce i umrzeć w walce o to, niż nie wiedzieć czego się chce i żyć byle jak. A potem i byle jak umrzeć. Tylko, że, no wiecie: teoria sobie, a praktyka sobie.
Rozmawiałyśmy kiedyś na ten temat z koleżanką. I w sumie to ona uświadomiła mi (choć podejrzewam, że nieświadomie) tę prostą prawdę, która teraz w najlepsze sprawdza się w moim życiu: to, że wiesz czego chcesz, jest tylko początkiem drogi. I to zazwyczaj drogi o wiele trudniejszej i dłuższej niż ta, której przyświeca niewiadoma. Bo jak nie wiesz za czym tak naprawdę gonisz, to istnieje większe prawdopodobieństwo, że pogonisz za czymś, co akurat podsunie ci los. I kto wie, może właśnie to okaże się być twoim powołaniem.
Pozwólcie mi to zobrazować na przykładzie pracy. Bo widzicie, wbrew temu co nam się wmawia na prawo i lewo, pracy wcale nie jest znaleźć tak trudno. Jakiejkolwiek pracy. Trudno zaczyna się dopiero wtedy, gdy rozglądasz się za jakąś konkretną posadą. Podwójnie trudno, gdy chciałbyś żeby ta praca jeszcze satysfakcjonowała – zarówno twoje osobiste aspiracje, jak i portfel. Potrójnie trudno, jeśli chcesz żeby cię w tej pracy również szanowali.
I proszę bardzo, w kropce jesteś, z depresją na karku, ewentualnie uwięziony w pracy, której nie znosisz, ale przecież za coś trzeba żyć, więc robisz dobrą minę do złej gry. Bo przynajmniej tę pracę masz! Jakby to co najmniej obowiązek był: wyrażać wdzięczność za to, że ktoś robi z ciebie zniewolonego szczura. No bo przecież płacą!
Nie mówię, że nie da się robić tego co kochasz i zarabiać na tym. Wszak są wśród nas geniusze i ci w czepku urodzeni; znam takie przypadki. Tylko że ja nie jestem żadnym z nich. I cierpię. Bo biorąc to na chłopski rozum: co mi z tego, że wiem czego chcę, skoro nie bardzo wiem jak po to sięgnąć? I jaki to wszystko ma niby sens, gdy droga do celu wykańcza mnie bardziej niż przeklęta niewiadoma?
Ha, i to dopiero jest dramat!

PS. Tak, też mam szczerą nadzieję, że to tylko stadium przejściowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz