21.09.2015

Przepraszam, czy dolecimy?

Stosunek do latania mam raczej ambiwalentny: z jednej strony zawsze mnie to stresuje, a z drugiej strasznie jara. Zresztą moje doświadczenia w tej sferze trochę przypominają te z kolejkami górskimi i koncertami: na samym początku przeszłam taki chrzest bojowy, że nic już nie jest mi szczególnie straszne. Bo wierzcie: podczas mojej podróży z Nowego Jorku do Chicago, rozklekotanym, małym samolotem American Airlines, przez samo epicentrum burzy, modliłam się już (!) tylko o szybką i w miarę bezbolesną śmierć – byłam pewna, że nie dolecimy.
A od pamiętnego, przełomowego roku 2008, startowałam i lądowałam na pokładzie samolotu już 20 razy. Co oczywiście oznacza, że mam własną, krótką listę problematycznych / irytujących / stresujących zjawisk i zachowań na pokładzie samolotu. I, o dziwo, nie ma wśród nich turbulencji.


Siedzenie z brzegu
Wiadoma sprawa, najlepiej w samolocie siedzieć jest przy oknie, szczególnie gdy pogoda dopisuje, a wylot odbywa się w bliskich okolicach malowniczego zachodu słońca. Tylko że jak się podróżuje z ograniczonym budżetem, to tego luksusu wyboru miejsca się zazwyczaj nie ma – system sam przydziela ci siedzenie, a jak podróżujesz w pojedynkę to na 99% będzie to albo miejsce środkowe, albo to całkiem z brzegu. Przy czym śmiem twierdzić, że to z brzegu jest najgorsze. Z dwóch względów: po pierwsze każda osoba przechodząca – czy to stewardesa, czy pasażer udający się do toalety, będzie cię odrywał od wybranego zajęcia (bo na pokładzie samolotów tanich linii lotniczych jest z reguły bardzo ciasno); po drugie będziesz się czuł/a jak intruz, patrząc przez innych pasażerów w to małe okienko za ich ramieniem. A co jak co, ja akurat patrzeć w nie muszę, bo mam tendencję do wpadania w panikę, gdy mój organizm wyczuwa zakłócenia dla wektora ruchu, a te w samolocie są bardzo częste (żeby nie powiedzieć, że cały lot jest jednym wielkim zakłóceniem).

Lądowanie
Zanim jeszcze wsiadłam do samolotu po raz pierwszy, ostrzegano mnie, że startowanie i lądowanie są najgorsze – reszta często niewiele różni się od jazdy autobusem, i to, tak z grubsza, jest prawdą. Fakt: pierwsze kilka rejsów przeżywałam jak mrówka okres, cała zaaferowana badaniem reakcji własnego organizmu i nasłuchiwaniem czy silniki na pewno pracują. Dziś poważnie stresuje mnie tylko lądowanie. Do startowania przywykłam – guma do żucia rozwiązuje problem zatykających się uszu, a z tym dziwnym uczuciem w żołądku i mózgoczaszce, gdy samolot odrywa się od ziemi, można się pogodzić. Z lądowaniem za to, sprawa ma się o wiele gorzej: ten charakterystyczny łomot przy lądowaniu i dobre kilkanaście sekund zapierdalania po pasie zawsze spędzam z rękami mocno wspartymi na oparciu przede mną (jakby to miało pomóc pilotowi zwolnić) i zaciśniętymi zębami, mamrocząc do siebie w myślach “tylko, kurwa, wyhamuj”. Nie wydaje mi się by to miało jakieś logiczne, tudzież naukowe wyjaśnienie, ale zawsze zakładam, że jak coś złego się stanie, to właśnie przy lądowaniu. I już na ziemi.

Znawcy i panikarze
Tak jak nie lubię ludzi, którzy na prawo i lewo chełpią się tym gdzie to oni już samolotem nie lecieli i czego nie przeżyli (będąc przy tym zazwyczaj wyjątkowo głośni i nieprzyjemnie w swych opowieściach natarczywi), tak nie cierpię też panikarzy lecących po raz pierwszy. Rozumiem, że pierwszy lot może wzbudzać wielkie emocje (sama przez to przechodziłam), ale nie rozumiem dlaczego wszyscy naokoło koniecznie muszą się o tym dowiedzieć. Tak, to telepanie jest normalne, i nie, nie rozbijamy się, a nawet gdyby, to twoje panikowanie bynajmniej nam życia nie uratuje. A jak się od tej paniki powstrzymać nie możesz, to przynamniej, bardzo cię proszę, panikuj kulturalnie w znanym ci gronie, a nie zawracaj głowy stu dziewięćdziesięciu innym osobom, które mają nieszczęście lecieć z tobą.

Klaskanie
Zdania na ten temat są podzielone: ja należę do obozu skandującego “co za siara”. Klaskanie po wylądowaniu mnie po prostu żenuje, a już szczególnie, gdy ktoś zaczyna klaskać zanim samolot dotknie ziemi (bo, dajmy na to, leci samolotem po raz pierwszy). Zresztą, litości, przecież to nie jest zielona szkoła w podstawówce, żeby kierowcy autokaru stokrotnie za cierpliwość dziękować. Klaskanie zostawmy sobie na wizytę w teatrze, wiekopomne przemówienia lub koncerty. W samolocie to jakieś takie pretensjonalnie prymitywne mi się wydaje.

Pośpiech
Zawsze, no zawsze znajdzie się wśród podróżujących jakiś palant, który odepnie pasy i zacznie wyciągać swój bagaż na pół minuty po tym jak samolot dotknie ziemi. No chyba nie było lotu (szczególnie do Polski) w którym nie słyszałabym stewardessy upominającej kogoś, że nie można jeszcze wstawać. Zupełnie nie rozumiem tych ludzi: przecież jak siedzisz na środku samolotu, to chociażbyś skrzydła miał/a, i tak wyjdziesz jako jeden/a z ostatnich. Tego się przeskoczyć nie da. Stanie w korytarzu i zmuszanie wszystkich wokoło do przedwczesnego opuszczenia swoich miejsc też bynajmniej nie przyspieszy procesu montowania zejścia z samolotu i otwierania drzwi. A z jakiegoś powodu wszystkim i tak się zawsze śpieszy. Tak jakby niewystarczająco satysfakcjonujący był fakt, że zamiast tłuc się do Londynu dwa dni w autobusie, dotarłeś/ w cztery i pół godziny (wliczając w to wszelkie oczekiwania i check-iny).

Dodalibyście coś od siebie?

1 komentarz:

  1. Dzieci.
    i nie mówię o tych płaczących niemowlakach na pokładzie, bo jak dotąd nie miałam sposobności ich spotkać (znaczy, były, ale o dziwo grzecznie nie płakały), tylko o tych w wieku przedszkolnym, nieokiełznanych przez rodziców i latających po całym pokładzie, które gorąco upodobały sobie miejsce niedaleko ciebie jako to, gdzie najlepiej się huśta i skacze z przytupem, nawet jeśli siedzenia ich i ich rodziców są jakieś 10 rzędów dalej. te, które nie przestają trajkotać, skakać czy krzyczeć, nawet jeśli dostają czekoladkę od któregoś z pasażerów (głównie po to, żeby okiełznać ich ADHD), skutecznie utrudniając ci sen w trakcie kilkugodzinnego lotu.

    OdpowiedzUsuń