Sesja egzaminacyjna za nami, więc można sobie, bez zbędnego nadstawiania karku, ponarzekać na akademicki (i edukacyjny tak w ogóle) system. Bo ja, poza wkurwianiem się na moje studia podyplomowe (które miały być spełnieniem marzeń, a okazały się bardziej udręką niż pomocą na drodze do celu), bardzo nie lubię egzaminów.
Nigdy ich nie lubiłam, bo nigdy nie byłam w nich szczególnie dobra. Ale dobitnie zdałam sobie z ich beznadziejności sprawę, gdy po tygodniu spędzonym w Alpach, wróciłam do Krakowa prosto na egzamin. Egzamin po bardzo długiej przerwie.
Zasiadłam przy stoliku, podpisałam kartkę w odpowiednim miejscu i zakasałam rękawy do roboty. Przez pierwsze parędziesiąt sekund miałam bardzo pozytywne podejście. Po minucie mój entuzjazm opadł, bo w pierwszym zadaniu odpowiedzi byłam pewna tylko dwóch. A najgorsze, co może ci się przydarzyć na egzaminie to niepewność. Ewentualnie ta fałszywa, podstępna pewność, która zawsze prowadzi na manowce.